Karkonoskie Stowarzyszenie Szybowcowe

Do Gariep trafiłem na zakończenie mojej blisko półtoramiesięcznej wyprawy po krajach południowej Afryki. Taka okrasa na zakończenie udanego pobytu.
Po dwóch dniach pobytu zapadła decyzja że dostanę DG505 i będę mógł polecieć na swój wymarzony przelot.

Pierwotnie planowałem jakiś mały rekonesans - 300km. Martin (szef klubu w Gariep) roześmiał się i zapytał czy ja chcę robić krąg nadlotniskowy czy przelot. Kolejno podosiłem sobie poprzeczkę. 400..500? Usłyszałem że jeśli będą warunki to trzeba grać o najwyższe stawki, a jeśli nie, to i tak warto próbować.

No, prawda. Zdecydowałem się więc na trasę 750/1000 km.Czyli lecę 750km, a jeśli będzie dobrze to polecę do dodatkowego punktu i będzie 1000 km. Taki mało regulaminowy manewr ale dla mojego latania przyjemnoścowego bardzo mi odpowiadał.
Start z pomocą Petera, nigdy bowiem nie miałem do czynienia z silnikiem startowym zabudowanym w szybowcu. Wznosi się całkiem rześko, ale hałasuje niemiłosiernie. Na 550m AGL odstawiamy silnik. Szukamy jakiegoś, marnego choćby noszenia. Inne szybowce odpalają silniki i odchodzą dalej na wschód w kierunku pojawiających się powoli kłaków. Peter sugeruje to samo rozwiązanie, ja decyduję się poszukać czegoś przy pasemku górskim znajdującym się przy lotnisku. Lecę wzdłuż zbocza,coraz niżej ale gdy spadam na 150m trafiam na piękny komin 2,5m/s. Procentują silne nerwy wytrenowane w Jeleniej :)
Zdobywam zaufanie Petera, od tego momentu bardziej skupia się na opowiadaniu o życiu w RPA i widokach za oknem niż kontroli mojego lotu.

Wykręcam się do 2,8tys. Na wysokościomierzu ponad 4tys m. Latamy według QNH. Szkoda czasu - przecinam linię startu nad lotniskiem, wciskam aktywację trasy na LXie i .... Nie cierpię elektroniki, system pada. W sumie to dobrze - \"w domu\" też latam jedynie z mapą na kolanach. Rozkładam płachtę, pod ręką kontrolnie mały garmin. Lecę na północny wschód, wzdłuż jeziora Gariep. Dwie podkrętki i dolatuję do odległego o ok 105 km Smithfield - pierwszy punkt, prędkość powyżej 120km/h.
Kolejny bok to właśnie radość z latania w Afryce: kursem 295stopni pokonuję 295km :) Po drodze dwie \"niskie\" drogi lotnicze i TMA lotnisk w Blomemfontein i Kimberey. Schodzę do 2650m (w tym miejscu to ok. 1400m AGL) przez kilkanaście kilometrów nie mogę przekroczyć 105 FL. To najniższy pułap lotu na całej trasie. Dolatuję do Douglas. Przepiękne okolice - pode mną wielkie koła pól nawadnianych przez ogromne maszyny. Po drugim boku mam imponującą średnią - powyżej 170 km/h. Ale to było z wiatrem.

Teraz na południe. Odzywa się FLARm - nie jestem sam w powietrzu. Pędzę przed siebie, DG jest niesamowity, sam się prowadzi, jest niesłychanie poprawny i do tego wygodny.
Jakieś 30km na południe od punktu trafiam w nieziemskie noszenia - średni komin 7,5m,s. Jestem w szoku. W takiej windzie wypalam na ponad 4,5 tys m. Do podstawy chmury jeszcze baaardzo daleko ale nie chcę wisieć cały czas pod maską tlenową. Pokonuję kolejne kilomety. Warunki przede mną wyraźnie słabną. W radio pojawiają się komunikaty że daleko na południu burze. Tyle że wędrują na północny wschód.... :(

Po kolejnych 140km pode mną zupełnie inny krajobraz. Ogromne wyschnięte jeziora, ale co gorsza wykręcam się do 3900 i przede mną dziuuura po horyzont. Kolejne Cu na widnokręgu. Cóż robić, rzucam się w pustkę. Skóra powoli cierpnie, ale zanim naprawdę się spociłem, na 1500m znajduję małe zamglenie i pod nim komin. Jestem w Britstone. Z uwagi na komunikaty o coraz większych burzach w rejonie Victoria West decydujemy się wracać. Ten bok miał ponad 170 km, teraz pozostało 190 na zachód. Mijam duże lotnisko w De Aar, lawiruję między coraz bardziej rozlewającymi się deszczami. W końcu prawdziwy problem - do lotniska 30 km a przede mną i wokół leje. Konsultuję się z Peterem. Odradza mi mój pomysł przejścia przez opad. Próbujemy oblecieć burzę dookoła, ostatecznie i tak musimy się w nią wpakować bo odcięło nas definitywnie. Udało się w miarę bezboleśnie. Dolatujemy na bezpiecznej wysokości - jeszcze radosny kosiak na którego dostaję w drodze wyjątku zgodę...

W moim pierwszym poważnym afrykańskim locie pokonałem 768 km. Średnia prędkość 130 km/h. Było co świętować wieczorem. W sercu postanawiam tu wrócić. Ale jednocześnie obiecuję sobie że na żadne łatwizny nie pójdę - o diamenty będę walczył w Polsce. Afryka pozostanie dla mnie krainą radosnego latania bez obciążeń.
Czego wszystkim życzę :)

Marek Jóźwicki