23.04. Rano po przebudzeniu za oknem słońce. To widok tak niezwykły, że z przerażenia skoczyłem na równe nogi i pognałem na lotnisko. Jantar JM na gridzie stał o 8.14. To równie niezwykłe jak warunki które rozwijały się nad naszymi głowami. Zerknąłem w prognozy, niezłe, ale tylko do 16. Później może być cienko - nadciągające od południa górne pokrycie odetnie dopływ energii słonecznej. Zatem - co wymyśli task setter?? Na odprawie meteorolog potwierdził popołudniowe zagrożenie, zatem spodziewaliśmy się kolejnej obszarówki. Zamiast tego wyścig po trzech punktach : Demianowa (w Tatrach, zaraz za Krywaniem) - Pilsko (w Beskidach) - Solcianki (w rejonie Partizanckiego) - Prievidza. W sumie nieco ponad 300 km. Po wyholowaniu nie mogłem się zaczepić i mimo rozpaczliwej walki w parterze musiałem lądować. Po drugim holu okazało się, że podstawy się podnoszą a noszenia stają się coraz bardziej stabilne. Odczekałem więc jeszcze chwilę i przed 13.00 ruszyłem na trasę. Taktyka była prosta - jak najbardziej po kresce, bez zbędnych kombinacji, po szczytach gór i z chłodną głową. W Tatrach owa "chłodna głowa" była bardzo dosłowna, bo szczyty pokryte śniegiem, na zboczach ślady narciarzy, kominy potężne, tylko ciepełka bardzo brak. Za to widoki rekompensowały chłód na zewnątrz. Po pierwszym szybkim boku, po skierowaniu szybowca w kierunku Liptovskiego Jeziora musiałem nieco zwolnić, ponieważ cały przeskok przez Dolinę Liptowską odbył się bez marnego choćby podtrzymania. Na szczęście starczyło wysokości żeby dojść w Choczskie Wierchy a tam skałki oddały mi co mogły najlepszego. Pod ładnie układającymi się chmurami dotarłem nad Pilsko, gdzie kilka szybowców walczyło na żaglu. Odjechałem górą, pod silny wiatr kierując się do ostatniego punktu. Tu ważne było, żeby nie krążyć w noszeniach słabszych niz 3 metry i jak najwięcej lecieć po prostej. Mniej więcej udawało mi się to do Velkiej Luki. Tu znalazłem się dość nisko i musiałem odbudowywać wysokość korzystając z dobrodziejstw żagla. Po powrocie na wysokości przelotowe (ok 1800m AMSL czyli jakieś 800-1000m AGL) popędziłem dalej. Tym razem "popędziłem" jest mocno na wyrost. Od południa podszedł zapowiadany cirrus i zaczął tłumić konwekcję. Zapas wysokości pozwolił (z małymi podkrętkami) osiągnąć ostatni punkt. Jeszcze przed ostatnią strefą rozpocząłem dolot, który po jej zaliczeniu był już z wiatrem. Od 40 km cały czas na styk. Zapas wysokości za żadne skarby nie chciał się wyrabiać. Dojdę... a jeśli nie? Nerwy nie wytrzymały i na kilkanaście km przed metą dokręciłem brakujące 100 m, na szczęście w przyzwoitym wydmuchu. Oczywiście chwilę później wjechałem w szlak wspaniałych noszeń, który pozwolił na natychmiastowe rozwinięcie prędkości ponad 200km/h. Mimo tego przekręconego finiszu, prędkość niecałe 80 km/h i 19 miejsce.
24.04. Wiatr za oknem do 30 km/h (przy ziemi). Pełne pokrycie. Grid. Odprawa. Dostaliśmy zadania. W duszy wszyscy jęknęli, ale jakoś wielkiego zdumienia nie było. Na szczęście jednak po godzinie informacja - NO TASK TODAY. Wszyscy ściągają szybowce, a ja jak zamurowany wpatruję się w niebo, gdzie ewidentnie rośnie soczewka! Błyskawicznie przygotowałem szybowiec i siebie (jeszcze grubszy polar), dogadałem holówkę i zdążyłem jeszcze zaszczepić pomysłem Sebastiana i Wojtka. Szybki hol w strefę rotorów i poczułem się jak w Jeleniej !! Tego mi było trzeba. Niestety fala nie utrzymała się długo, natomiast zabawa na rotorach trwała przez całe popołudnie. Potem jeszcze jazda na żaglu na zboczach Magury. A później bliżej nieokreślone noszenia na środku doliny w opadzie śniegu i ulewnym deszczu. A potem ... ach zresztą. Przecież to dzień jak codzień :))) Pięć godzin i na ziemię. Trzeba się trochę zregenerować, bo przecież jutro też jest dzień!
25.04. To już siódma konkurencja. Pierwse poranne zadanie - wyścig po trzech punktach (307km). Prognozy przyzwoite, wchodzimy w obszar oddziaływania potężnego wyżu. Niestety, po dwugodzinnym oczekiwaniu okazuje się, że chmury są niżej a górne zachmurzenie odsuwa się wolniej niż przewidywały modele matematyczne. Zmiana konkurencji na trzygodzinną obszarówkę 205,6km/385,6km (293,2km). Po starcie poszedłem szybko w kierunku pierwszego punktu, aby ocenić warunki. Lewa strona trasy, prowadząca po szczytach Vtacznika wydawała się sensowna, ale po powrocie na linię startu cały szlak odsunął się na tyle, że zmieniłem koncepcję. Dodatkowo spadłem na 600m i w mizernych noszeniach odbudowywałem pozycję do startu. W tym czasie konkurenci byli daleko z przodu, na trasie. Po ponownym odejściu, blisko godzinę po pierwszych zawodnikach, a dobre 20 minut po głównym peletonie rozpocząłem pościg. W przeciwieństwie do większości nie wchodziłem głęboko w pierwszą strefę, ze względu na deficyt czasu (spóźnienie kosztowało mnie też stratę ładnego szlaczku pod którym można było wykręcić dobrą prędkość początkową). Po zawróceniu na północ znowu uznałem, że będę realizował własny plan, który przyjąłem przed startem. Mimo że prawie wszyscy polecieli prawą stroną, po Wielkiej Fatrze, ja zdecydowałem się na pogoń po lewym łuku, ale za to nawietrznymi zboczami Małej Fatry. Trafiając dobre noszenia szybko minąłem Klak, Velką Lukę i Krywań, którego surowe skały za każdym razem prowokują do krótkiej sesji fotograficznej. Łatwo się zapomnieć i kilka setek metrów poszło w ... niepamięć. Dalej przeskok do drugiej strefy, którą zaliczałem po jej zachodniej stronie i wjazd w Wielką Fatrę. Tu dopiero, po 150 km spotkałem pierwsze szybowce, które ugrzęzły gdzieś nisko nad zboczami. Ja nie mogąc znaleźć sensownego podtrzymania także zdecydowałem się na rajd między zboczami. Dziwne to były warunki. Zbocza nasłonecznione - nie noszą. Nawietrzne - nie noszą. Nasłonecznione i nawietrzne - nie noszą. Dolina coraz ciaśniejsza, wyskokości ubywa... Upatrzyłem sobie grań, z którą wymieniłem w myślach kilka słów. Z lekką niepewnością podleciałem bliżej i ... 2,5m średniego do góry. To rozumiem! Po dokręceniu sufitu, spokojnie przeciąłem ostatni sektor i skierowałem się pod wiatr, przez dolinę Martina. W radiu słuchałem relacji tych, którzy właśnie przyziemiali w polach lub na lotnisku pode mną. Wśród pechowców znalazł się też dotychczasowy niekwestionowany lider zawodów -Gerard Dale. Lusterko pokazywało niedolot o blisko 700 m, ale zmniejszał się on z każdą minutą. Być moe udałoby się go wyrobić (co dałoby piękną średnią i satysfakcję z powrotu z 78 kilometra) ale po trafieniu ładnego komina który dawał do 2 metrów noszenia (średnia 1.5) dokręciłem brakujące wtedy 400 metrów i poleciałem do ostatniej strefy. Bez napalania się spokojnie ukończyłem konkurencję i spokojnie obserwowałem szybowce, które spadały przed ostatnim punktem, lub walczyły w beznadziejnych zmaganiach ze znikającą błyskawicznie termiką. Okazało się, że decyzja o szybkim powrocie była bardzo dobra, bo wszystkie chmury zniknęły jak za dotknięciem czarodziejsckiej różdżki. Krótko cieszyłem się z 13 miejsca, bo okazało się że prędkości tych którzy ukończyli zadanie były bardzo zbliżone - między 65 a 80 km/h. Moje 73,3 wystarczyło zaledwie na 29 miejsce, ale mimo wszystko dało 747 punktów. W generalce mały awans. Cóż z tego, gdy stracone kilka setek punktów sprzed paru dni nie da się już zrekompensować... Ważne, że latanie jest pięęęękne !
26.04. W końcu miały być "normalne" warunki. Trasa - 304km, wyścig przez trzy punkty: Rycerka (w Polsce), Ruzomberok, Zobor i dolot do domu. Odszedłem na trasę z przyzwoitej wysokości i dość szybko spotkałem się z Pawłem Wojciechowskim. Decyzja o odejściu była chyba o kilka minut przedwczesna, bo rachityczne kominy dopiero rozpoczynały swój żywot. Po wejściu w Małą Fatrę okazało się ze kilkunastu metrów zabrakło mi aby znaleźć się nad granią Velkiej Luki. Straciłem kilka minut w kotłującym się rotorze, aż zdecydowałem się na niski rajd na żaglu, znacznie poniżej szczytów. Widoki wspaniałe, wiewiórki szczerzyły zęby w uśmiechu, ale patataj, patataj.. byle do przodu. Maly Kryvan oglądany od spodu robi oooogrooomne wrażenie. Na szczęcie właśnie tam udało mi się odbić od skałek i przejść na termikę, która wspomagana noszeniami żaglowymi była już bardzo silna. Wyjazd pod sufit i sprint z wiatrem do pierwszego punktu. W dole koledzy walczyli o nabranie wysokości, a ja po nawrotce wykorzystałem zaznaczony ślad noszeń do powrotu na Słowację z niewiekimi tylko podkrętkami. Ruzomberok, to miejscowość i lotnisko z którym wiążą się moje wspomnienia o odległym (od miejsca startu) lądowaniu więc tym radośniej przeleciałem całą dolinę na dużej wysokości. Wysokość wiązała się jednak z silnym czołowym wiatrem, więc skwapliwie wykorzystywałem przewagę jantara nad lżejszymi szybowcami i leciałem delfinkiem jak najwięcej bez krążenia. Nieco emocji oczywiście czekało mnie w samym sercu Fatry, bo gdy znalazłem się nieco niżej jak na złość piękne noszenia zamieniły się w wielce radosne duszenia. 3,4 metry w dół gdy wokół same góry i brak miejsc do lądowania... Całe doświadczenie z latania w Karkonoszach znowu zaprocentowało, bo bez konieczności prania spodni wykorzystałem pierwszą dobrze wyglądającą dyszę i na solidnym wydmuchu wyszedłem na tyle wysoko, żeby móc znowu nawiązać kontakt z temiką. Dalej już tylko ciasne przejście na granicy strefy i Vtacznik. Tu pełne pokrycie, żadnych noszeń. Co gorsza po nawietrznej również żadnych pól do lądowania. Chcąc nie chcąc zszedłem ze szczytu (niemal dosłownie...bo pod sobą miałem już tylko 100m) na zawietrzną i uciekałem od duszeń. Miało być prosto i przyjemnie, a skończyło się zjazdem do parteru... Jednak lotniska mają w sobie jakiś magnes .. Prievidza kusiła "ląduj, ląduj!" Nic z tego! W rejonie Novaków znalazłem bąbel który pozwolił na dolot do ostatniego punktu (szczyt Zoboru). Stąd z kilkoma podkrętkami spokojny powrót na lotnisko. Trasa obleciana i to najważniejsze, bo 14 innych pilotów zakończyło konkurencję w polach...
27.04. Ostatni dzień zawodów. Trasa krótka, bo 200km, ale na bezchmurnej. Wziąłem ze sobą kamerę HD, więc przed otwaciem taśmy obfotografowałem i sfilmowałem prawie wszystkich kolegów. Po locie okazało się, że film będzie wykorzystany lepiej niż sądziłem, ale o tym później. Sam lot przebiegał bez większych emocji, jeśli nie liczyć 5 metrowych noszeń przed drugim punktem. Rozochocony takimi warunkami, oraz faktem, że peleton który gonił gdzieś z tyłu, a który podsłuchiwałem na radiu ewidentnie trafiał w słabsze warunki już prawie tryumfowałem... Na nic zdawało się przywoływanie do porządku.. Średnia prędkość rośnie, blisko 100km/h samemu na bezchmurnej... Echh... Pokory uczyć się trzeba jeszcze długo. Chwilę po euforycznych wizjach, tuż przed ostatnim punktem znalazłem się w mało komfortowej sytuacji. 300 metrów, wokół las i zbocza, a nad głową cirrus tłumiący termikę. Rozglądając się za polem, poczułem delikatną turbulencję. Zacząłem myszkować w tym miejscu i na szczęście po chwili zbawienny ciepły bąbelek zaczął wynosić mnie do góry. Niestety zamiast - jak wcześniej - kręcić się w 3-4 metrowych noszeniach, musiałem spędzić ponad 20 minut w meterku. Pozwoliło mi to na zaliczenie ostatniego punktu zwrotnego i po dokręceniu tuż za nim dolot z 35 kilometra. Wyglądało że będzie na styk, ale dobre noszenia po drodze umożliwiły wyciśnięcie z JM maksymalnych prędkości. Znowu w ruch poszła kamera i dolocik został zarejestrowany. Po wieczornej ceremionii zakończenia zawodów okazało się, że ekipa słowackiej telewizji jest bardzo zainteresowana tym materiałem. Wraz z filmami kręconymi wcześniej przez Roberta Machela i Sebastiana Kawę, zostały wykorzystane w materiale emitowanym w wiadomościach. Przyznam, że pomarańczowe winglety dobrze prezentują się na szklanym ekranie :)
Zawody zakończone. Ostatecznie w klasyfikacji znalazłem się na 33 miejscu wśród 46 zawodników. W punktacji było bardzo ciasno, gdyby nie zmarnowana konkurencja za 1000 punktów mógłbym liczyć nawet na 10 pozycji wyżej. Nie to jednak jest najważniejsze; istotna jest kolejna ogromna porcja zdobytego doświadczenia, fantastyczne emocje i serdeczne przyjaźnie, które wiążą nas z innymi szybownikami. Kolejne zawody FCC już za rok. Gorąco wszystkim polecam!